Dziewczyna z tatuażem

 5-Wiktoria Stankiewicz

Drugie spotkanie, tym razem z Victorią Stankiewicz-Vladimirov, założycielką Milanowskiego Klubu Mam.

 

Victoria Stankiewicz-Vladimirov jest tłumaczką języka francuskiego i angielskiego (języki ojczyste to polski i rosyjski). Ponadto pracowała jako nauczycielka, instruktorka fitness czy masażystka. Jest wegetarianką i samodzielnie wychowuje dwójkę dzieci. Mieszka w Milanówku.

 

Iwona Kulczak: Kiedy pojawił Ci się pomysł, żeby zostać tłumaczem?

 

Victoria Stankiewicz-Vladimirov: W zasadzie zawsze coś tłumaczyłam. Tłumaczyłam dla mojej rodziny, która przyjeżdżała z Ukrainy albo dla moich znajomych, którzy wpadali do mnie w odwiedziny. Mieszkając w Kijowie z kolei tłumaczyłam dla Polaków odwiedzających Ukrainę. Zawsze swoją przyszłość wiązałam z nauką języków obcych, z literaturoznawstwem czy tłumaczeniami. Ta chęć poznawania, zgłębiania była dla mnie czymś naturalnym.

 

Jak długo mieszkałaś w Kijowie?

 

Po raz pierwszy na Ukrainę wyjechaliśmy, kiedy miałam niewiele ponad rok. Wtedy mój ojciec skończył studia w Polsce, ale musiał wracać na Ukrainę, ponieważ nie otrzymał karty stałego pobytu. Ze względu na obowiązek obywateli ZSRR, po powrocie do ojczystego kraju, od razu musiał iść do wojska, a ja jako dziecko podróżowałam między Ukrainą a Polską. Kiedy miałam 4 -5 lat przez pół roku rodzice mieszkali ze mną w Polsce, jednak do „zerówki” poszłam na Ukrainie, ale do pierwszej klasy poszłam już w Polsce. Przez cały okres szkoły podstawowej nadal podróżowałam między swoimi ojczystymi krajami. Kiedy uczęszczałam do czwartej klasy szkoły podstawowej doszło do awarii w Czarnobylu i wtedy rodzice postanowili wywieźć mnie do mojej babci do Warszawy. Później naukę w liceum rozpoczęłam w Polsce, byłam w Liceum Sióstr Niepokalanek w Szymanowie, ale szkołę skończyłam już na Ukrainie.

 

Jakie masz wspomnienia związane z dzieciństwem na Ukrainie?

 

Ostatni raz byłam na Ukrainie u mojej babci w Użgorodzie 3 lata temu, a w Kijowie 20 lat temu. Użgorod był dla mnie miejscem wakacyjnym. Natomiast w Kijowie mieszkałam. Mam bardzo fajne wspomnienia z tego okresu. Kiedy mój tato rozpoczął studia doktoranckie na Ukrainie, zamieszkaliśmy całą rodziną w akademiku dla doktorantów. To było bardzo malownicze miejsce, jeżeli można tak nazwać bloki wybudowane w latach chyba ’60. Akademik mieścił się w tzw. Akadem Gorodke, czyli miasteczku akademickim, w którym były także inne akademiki i inne bloki, w których młodzi naukowcy wraz z rodzinami dostawali mieszkania. W związku z tym, było tam bardzo dużo rodzin z dziećmi. Były nas tam całe bandy dzieciaków, wręcz watahy. Ja nawet takiej jednej watasze przewodziłam przez pewien czas. Biegaliśmy cały dzień po długich korytarzach, które miały drewnianą podłogę w dodatku smarowaną jakimś pomarańczowym mazidłem. Jak to dzieci często bawiliśmy się na kolanach, a mazidło bardzo skutecznie brudziło nasze ubrania i to niestety było największym przekleństwem naszych mam, bo żadna z nich nie mogła doprać ubrań.
Sam akademik miał około 5 pięter. 4 piętro, na którym mieściła się biblioteka było zakazane, ale oprócz tego piętra, cały budynek należał tylko do nas. Biegaliśmy po nim wrzeszcząc i krzycząc ile mieliśmy sił w nogach i płucach. Musieliśmy tylko uważać na kuchnie, a było ich dwie na każdym piętrze, bo w każdej chwili ktoś mógł z nich wyjść z garnkiem wrzącej wody w rękach i mógł się wydarzyć nieszczęśliwy wypadek. Oprócz tego bywały też tam karaluchy. Pamiętam jak moja mama pożyczyła koleżance spodnie i roztrzepując, wysypała z nich chmarę czarnych karaluchów. Karaluchy w akademiku były nie do zwalczenia! Miło też wspominam samodzielne wyjścia na podwórko. Bawiliśmy się w całej dzielnicy i chyba było tam bezpiecznie. Robiliśmy co chcieliśmy i nikt nas nie pilnował, najważniejsze było, aby wrócić na czas do domu. Wychowywanie dzieci wyglądało zupełnie inaczej. Teraz nie wyobrażam sobie, żebym gdzieś dwójkę swoich dzieci puściła bez opieki osoby dorosłej. Tam to było normalne.
Wiem, że Kijów obecnie bardzo się zmienił. W tym czasie, kiedy ja stamtąd wyjeżdżałam jeszcze tych zmian nie było widać. Z tego co wiem, niekoniecznie te zmiany idą ku lepszemu. Podobno odrestaurowano starą część Kijowa i wygląda ona tak, jak powinna. Powstało też tam dużo nowych obiektów, ale ciężko mi to ocenić, bo opieram się tylko na zeznaniach świadków, którzy tam ostatnio byli, a nie swoich własnych.

 

Chciałabyś kiedyś zabrać swoje dzieci i pokazać im Kijów?

 

Tak, oczywiście, ale Kijów trzeba zobaczyć koniecznie w maju w momencie, kiedy kwitną kasztanowce. Kijów jest przepięknym miastem położnym nad Dnieprem na wzgórzach. Wielu mieszkańców Kijowa pomstuje na tzw. morze kijowskie. To jest duży zbiornik wodny, który został wybudowany na polecenie Stalina w latach ’50. Nie wiem dokładnie jaki był cel wybudowania tego zbiornika. Może jednym z nich było stworzenie zbiornika wody pitnej, a może Dniepr nie był wystarczająco przepływowy dla dużych statków towarowych. Natomiast po to, aby wybudować to morze kijowskie zatopiono 11 wsi. To było jedno z rozwiązań w stylu dziadka Józefa. Jako dziecko się nie zastanawiałam nad tym. Za to byłam zauroczona nowoczesnym poduszkowcem, którym podróżowało się po morzu kijowskim. Siedząc wygodnie w fotelu podziwiałam widoki i zachwycałam się otwarciem i zamknięciem śluzy. Po drodze mijaliśmy małe wysepki, na których można było wysiąść i odpocząć na plaży z białym piaskiem. Płynęłam chyba z dwa, może trzy razy i byłam wniebowzięta. Ze względu na klimat kontynentalny w Kijowie są bardzo często upały sięgając do ok. 35 stopni i ciągną się one przez dobrych kilka miesięcy w roku. Wtedy wszyscy mieszkańcy jadą na tzw. wyspę. Jest to jedna duża wyspa z białą plażą albo wychodzą nad Dniepr po to, aby wylegiwać się na brzegu rzeki. Myślę, że po wybuchu w Czarnobylu na wiele lat życie na plażach zamarło. W Kijowie ostatni raz byłam mając 16 lat. Wtedy po raz kolejny i jak na razie ostatni stanęłam na brzegu Dniepru. Byłam ze znajomymi, aby się poopalać. Powoli życie po awarii reaktora wraca do normy. Przynajmniej w przekonaniach mieszkańców, którzy przestali się przejmować skażeniem i zaczęli zwyczajnie żyć.

 

Już wiem, że jesteś w połowie Polką i Ukrainką, więc oba języki to Twoje języki narodowe. Znasz je perfekcyjnie. Oprócz tego biegle władasz francuskim. Skąd zamiłowanie do tego języka?

 

Francuski, chyba tak po prostu! Naukę języka angielskiego rozpoczęłam jak miałam 5 lat, miałam bardzo fajną panią nauczycielkę, Yelenę Pavłownę, która przerabiała z nami wszystkie klasyczne bajki takie jak „Trzy małe świnki” czy „ Czerwony kapturek”. Znałam je absolutnie wszystkie na pamięć, po angielsku, bo do wszystkich bajek przygotowywaliśmy teatrzyki. W wieku 6 lat rozmawiałam po angielsku bez problemu. Z resztą moi rodzice w tym czasie zajmowali się tłumaczeniami angielsko-rosyjskimi i angielsko-polskimi na zlecenie jakiejś instytucji, która chyba nazywała się Ogólno Radzieckie Centrum Tłumaczeń, czy coś takiego. Ja uczęszczałam na prywatne lekcje, byłam bardzo zainteresowana nauką, a kiedy poszłam do szkoły okazało się, że moje oczekiwania, co do poziomu były znacznie wyższe i w związku z tym, bardzo dużo uczyłam się sama lub z rodzicami w domu. A francuskiego zaczęłam uczyć się w Polsce. Mam też rodzinę we Francji, bo mój dziadek ze strony mamy ostatnie 30 lat swojego życia spędził miedzy Belgią a Francją, zresztą jest pochowany w Paryżu. Kiedy moja mama miała 6 lat dziadek wyjechał najpierw do Belgii, a później do Francji i tam już osiadł na stałe. Bardzo chciałam nawiązać kontakt z tą rodziną i kiedy miałam 12 lat pierwszy raz pojechałam do Belgii. Później byłam u rodziny we Francji i bardzo zależało mi, aby się wykazać znajomością języka i po prostu umieć coś powiedzieć po francusku.

 

Miałaś plan i konsekwentnie go realizowałaś?

 

Nie miałam z tym żadnych kłopotów. Zawsze bardzo lubiłam się uczyć na pamięć. W wieku nastoletnim chodziłam też na zajęcia teatralne i tam też ćwiczyłam swoją pamięć. W pewnym momencie miałam nawet zamiar zdawać do szkoły teatralnej, ale jednak nauka języków obcych wygrała.

 

Udzielasz też korepetycji. Czy zdarza się, że przychodzą osoby i mówią, że oni bardzo by chcieli się nauczyć języka obcego, ale zupełnie nie mają zdolności językowych?

 

Szczerze? To nie wierzę, żeby ktoś nie miał zdolności językowych. Istnieje natomiast takie pojęcie jak niewyćwiczona pamięć. Jak już powiedziałam wcześniej język, to jest przede wszystkim nauka na pamięć. Jeżeli ktoś mówi, że nie ma ku temu predyspozycji, to jest to najprawdopodobniej brak przywiązywania uwagi do nauki. Każdy proces naukowy możemy rozbić na części składowe. Z resztą jak byłam na studiach to cały czas mówili, że to, że ktoś się uczył, to nie znaczy, że się nauczył. Trzeba opracować sobie pewne techniki, aby ta nauka była skuteczna. Obecnie czytam książkę pewnego amerykańskiego dziennikarza, Joshua Foera który kilka lat temu wygrał międzynarodowy konkurs mnemoniczny polegający na zapamiętywaniu przypadkowych liczb, czy słów. Taki konkurs jest co roku przeprowadzany w Nowym Jorku. Uczestnicy twierdzą, że technik pamięciowych można nauczyć nawet pewną popularną, gwiazdę muzyki pop. I na pewno jest to kwestia wyćwiczenia pamięci, elastyczności i podejścia do tematu, a nie wrodzonych zdolności. Oczywiście niektórzy mają naturalne skłonności do lepszego zapamiętywania, np. obrazowo, a inni mogą sobie to po prostu wyćwiczyć. Jeżeli komuś nie idzie nauka jedną metodą, to trzeba wypróbować kolejną, aż do skutku. Powtarzam też każdemu bardzo istotne dwie rzeczy – trzeba cały czas osłuchiwać się z danym językiem i nie bać się popełniać błędy.

 

A co z wymową? Wiadomo, że np. język francuski jest bardzo trudny.

 

Francuski jest bardzo łatwy!

 

O nie! Byłam pół roku na francuskim i miałam ogromny problem z powtórzeniem niektórych wyrazów!

 

Taaaak??? Ja nie miałam żadnego! Na pewno przy nauce akcentu ucho muzyczne służy, osobie umuzykalnionej jest prościej zapamiętać melodię danego wyrazu. Jest to ogromny, dodatkowy atut przy nauce. Ale z drugiej strony, przecież nie chodzi o idealną wymowę, tylko o to, aby ludzie mogli się między sobą porozumieć.
Twój poziom znajomości języków jest bardzo wysoki, czy mimo tego starasz się jeszcze dokształcać w tym kierunku?
Tak, oczywiście. Ciągle staram się podnieść mój poziom. W tym roku skończyłam studia podyplomowe na Uniwersytecie Warszawskim dla tłumaczy konferencyjnych w tłumaczeniach z języka francuskiego i angielskiego na polski. Ze względu na to, że są to tłumaczenia „żywe” są bardziej dynamiczne i wywołują dużo więcej emocji niż tłumaczenia pisemne. Świetnie się w nich czuję!

 

Jak długo byłaś w Brukseli i co tam robiłaś?

 

Do Brukseli zaczęłam jeździć jak miałam lat 19. Na początku zatrzymałam się w Brukseli jadąc po drodze do Francji do Marsylii. Zawsze pociągało mnie południe Francji i wierzę, że kiedyś tam zamieszkam. To jest moje ulubione miejsce. Po zdaniu rosyjskiej matury przyjechałam do Polski i w związku z tym, nie mogłam zdawać w Polsce na te kierunki, które mnie interesowały. Chciałam zdawać na lingwistykę, ale wtedy trzeba było zdawać język polski na egzaminach, a ja nie miałam polskiej matury. W związku z tym, dostałam się na anglistykę przy Akademii Świętokrzyskiej do Kolegium Nauczycielskiego w Kielcach. Niestety kolegium nauczycielskie nie bardzo mi odpowiadało, bardziej interesowały mnie tłumaczenia. Przez rok studiowałam w tym kolegium, a później dostałam się na rusycystykę do Warszawy. Na rusycystyce mogłam wybrać specjalizację nauczanie lub tłumaczenia i jak większość studentów wybrałam obie. Wtedy Warszawa bardzo mnie pociągała. Miałam znajomych w Warszawie, byłam też bardzo spragniona kontaktów towarzyskich zwłaszcza po rocznym wyjeździe do Kijowa. Po roku studiów zaczęłam podróżować autostopem. W przerwie między jednymi, a drugimi studiami pojechałam autostopem na południe Francji. Dojechałam na miejsce bez żadnych problemów. Generalnie zależało mi na szlifowaniu języka francuskiego. Pracowałam tam w barze jako pomoc barowa, czasami też obsługiwałam klientów. Byłam tam przez cały okres wakacyjny. Wróciłam do Warszawy i rozpoczęłam pierwszy rok studiów na rusycystyce. Po roku postanowiłam znów jechać autostopem do Marsylii, ale ta podróż nie przeszła już tak gładko jak ta pierwsza. Nie miałam żadnych większych nieprzyjemności, ale miałam kilka napiętych sytuacji w drodze. Kiedy już dotarłam do Brukseli, trochę się pokręciłam po mieście, oczywiście miałam zamiar dalej jechać do Marsylii, ale trafiłam do angielskiej kafejki rockowej LopLop Cafe. Właściciel kafejki Andy Barrett zaproponował mi pracę, bo akurat kelner odszedł, a on szukał obsługi i zostałam tam na wakacje. Ludzie zatrudnieni tam pochodzili z różnych stron świata z Nowej Zelandii, Australii, Anglii, Walii i Szkocji, Irlandii, Kanady i USA. Po jakimś czasie okazało się, że ze wszystkich pracowników baru mówię najlepiej po francusku! Stałam się takim pomostem między anglojęzycznymi, a francuskojęzycznymi. To był początek mojej przygody z Brukselą. Jeździłam tam 3 razy do roku – na 3 miesięczne wakacji, przerwę bożonarodzeniową, która wraz z sylwestrem trwała 2 tygodnie i dodatkowo na ferie zimowe. I tak przez 4 lata studiów. Dyplom magisterski obroniłam 13 lipca, a 17 lipca byłam już w Belgii. Bardzo mi zależało na tych podróżach. Nawiązałam tam bardzo dużo ciekawych znajomości. Teraz jestem od 7 lat w Polsce, ale ciągle mam kontakt z przyjaciółmi poprzez Internet.

 

Niech żyje Internet! Niech żyje facebook!

 

Tak, dokładnie. Sama nie wiem, czy mam to przyznać z lekkim, czy ciężkim sercem. Wiele osób krytykuje facebook, ja natomiast miałam założone konto od początku istnienia FB i też mam pewne zastrzeżenia, jeżeli chodzi o udostępnianie zdjęć.

 

Jesteś bardzo energiczną osobą i aktywnie działasz w swoim mieście, w Milanówku. Założyłaś Milanowski Klub Mam i Wyprzedaż Garażową.

 

Naprawdę nie chciałabym przypisywać wszystkiego sobie. Ja miałam tylko pomysł. Przyjechałam do Polski 7 lat temu z 3 miesięcznym synem i odnalezienie się w polskiej rzeczywistości było dla mnie bardzo trudne. Po upływie roku mogę powiedzieć, że doszłam do siebie, chociaż muszę przyznać, że jednak nadal nie do końca się tutaj dobrze czuję. Potem nosiłam się z zamiarem wyjazdu do Francji. Wyjechałam, ale nie na długo, tak po prostu potoczyły się moje życiowe losy, które przywiodły mnie z powrotem do Milanówka. Później urodziła się moja córka i wtedy stwierdziłam, że fajnie byłoby, gdyby było tu takiej takie miejsce, w którym mogłyby się spotykać całe rodziny. Zaczęłam szukać takiego miejsca i byłam zaskoczona, że go nie ma! W Belgii było ich całe mnóstwo, a tu ani jednego. Widziałam w Internecie i w telewizji, że takich miejsc z przeznaczeniem dla rodzin z dziećmi jest bardzo dużo, choćby w samej Warszawie. Wiem, że Warszawa ma inne potrzeby, bo ludzie tam mieszkają w blokach i na ogół oni potrzebują gdzieś wyjść na zewnątrz. W Milanówku jest zupełnie inaczej. Milanówek jest pod tym względem trudnym miastem. Poznałam tutaj osoby, które miały podobne pomysły i idee jak ja. I wspólnie z tymi osobami założyłyśmy Milanowski Klub Mam. Uważam, że to jest ogromny sukces, bo dzięki temu klubowi poznała bardzo dużo ciekawych osób. Oprócz tego zainicjowałyśmy wyprzedaż garażową. Akcja ta cieszy się bardzo dużą popularnością i w tej chwili w lato odbywa się co sobota. Myślę, że już nikt nie będzie pamiętał o klubie mam, ale wszyscy będą nadal przychodzić na wyprzedaże garażowe. Uważam, że takie stowarzyszenia, czy kluby jak Milanowski Klub Mam powinny być dynamiczne, powinny się rozwijać. Kiedy ja to zakładałam to moja córka miała około roku, a syn cztery lata i bardzo mi brakowało normalnego kontaktu z ludźmi. Obecnie moja córka ma 4 lata, a syn skończył pierwszą klasę i pałeczkę oddałam dziewczynom, które przebywają na urlopach wychowawczych, czy macierzyńskich. Teraz one mają większe potrzeby spotykania się z innymi. Zresztą ja sama wiem jak to jest jak się ma małe dziecko w domu i człowiek czuje się zamknięty w czterech ścianach wśród pieluch, niedogotowanego obiadu i chciałby wyjść, aby porozmawiać z innymi dziewczynami o „niebieskich migdałach”. Od września zacieśniamy współpracę z MCKiem, reaktywujemy regularne spotkania Klubu Mam i wprowadzamy warsztaty cykliczne. Więcej szczegółów ukaże się niebawem na FB Milanowskiego Klubu Mam.

 

Czy masz jeszcze jakieś pomysły na podniesienie atrakcyjności Milanówka?

 

Kilka lat temu odbywała się akcja w Milanówku „Zoom na Dom Kultury”. Głównym celem tej akcji było wprowadzenie pewnych zmian, zdynamizowanie miasta oraz połączenie różnych grup w Milanówku i zachęcenie ich do wspólnego działania. Myślę, że sama ta akcja nie przyniosła żadnych większych owoców, ale dzięki tej akcji, my wszyscy, którzy działamy w Milanówku w jakichś ugrupowaniach mogliśmy się poznać nawzajem. Moglibyśmy coś razem zrobić, ale Milanówek jest trudnym obszarem do jakichkolwiek działań, bo wielu mieszkańców Milanówka pracuje w Warszawie. Ludzie przyjeżdżają po pracy zmęczeni, chcą odpocząć, ugotować obiad, zająć się dziećmi itd. Oczywiście mówi się, że Milanówek to „sypialnia Warszawy”, ale nie musi tak być. Brakuje mi takiej atmosfery, która jest w małych miasteczkach na terenie Europy Zachodniej. Nie mówię już o Europie Południowej, ale na przykład o Belgii. Tam często można spotkać kafejki, w których spotykają się ludzie, bo chcą pograć na przykład w karty. Owszem były takie miejsca w Milanówku. Nie mogę odżałować Małej Kawki, która została zamknięta. Myślę, że miasto powinno się troszeczkę bardziej zainteresować takimi inicjatywami i bardziej je wesprzeć. Takich miejsc nie można mylić z Domem Kultury, to jest zupełnie oddzielna jednostka i nie możemy też wszystkiego przenosić na Dom Kultury. Mieszkańcy też czasami chcą się spotkać w kafejce na przykład przy lodach czy przy muzyce na żywo. Dom Kultury spełnia swoją rolę, ale nie każdy ma ochotę spędzać czas w takim miejscu. Powinny być jakieś chociaż 2 miejsca, w których można posiedzieć, wypić dobrą kawę, poczytać komiksy, nabyć dobrą literaturę, tak jak było w Małej Kawce. Bardzo żałuję, że tego miejsca już nie ma. Ja sama nie przesiadywałam tam zbyt często, bo wychowuję dwójkę dzieci, więc też nie mam takich środków finansowych, aby ciągle odwiedzać kawiarnie. Pamiętam spotkania tematyczne organizowane przez „Razem dla Milanówka” w Małej Kawce, np. było spotkanie poświęcone całej tradycji pieczenia chleba w Polsce, albo ziołom i zielarstwu, były też zaproszone osoby z Muzeum Etnograficznego. Tam była wspaniała atmosfera, dziewczyny – Kasia Słowik i Ewa Januszewska przygotowały ciasto, nalewki, było niesamowicie klimatycznie. Uważam, że jest olbrzymia szkoda dla mieszkańców, że nie ma Małej Kawki w Milanówku.

 

Myślisz, że Urząd Miasta powinien w jakiś sposób wspierać tego typu projekty?

 

Nie chcę nikogo krytykować, ale uważam, że Urząd Miasta powinien bardziej pro aktywnie zaangażować się w tego typu działalność. To wszystko jest na korzyść mieszkańców. Jeżeli mieszkańcy będą widzieli, że są takie miejsca w Milanówku, to nie będą chodzić do Werandy do Podkowy.
Poza tym, plac zabaw dla dzieci pozostawia wiele do życzenia. Sezonowe dosypywanie piasku nie wystarczy. To powinien być plac przede wszystkim czysty i bezpieczny. Mam nadzieję, że Urząd Miasta weźmie pod uwagę zdanie mieszkańców odnośnie zagospodarowania „Amfiteatru”, czyli terenu tzw. dołka. Byłam w Urzędzie Miasta i widziałam wstępny projekt przemiany tego terenu i uważam, że kłóci się on z koncepcją miasta ogrodu. Po pierwsze dlatego, że jest cały poprzecinany alejkami betonowymi, a po drugie uważam, że wycinanie drzew w mieście ogrodzie jest sprzeczne z jego założeniami. Drzewa dają tlen, cień, pod drzewem miło się siedzi i czyta książkę. Jeżeli chodzi o seniorów, czy osoby, które chciałaby posiedzieć w ciszy, to w tym momencie wycięcie drzew im to uniemożliwi, a na wyrośnięcie kolejnych, świeżo zasadzonych będziemy czekać około 50 lat.

 

Jesteś bardzo energiczna, aktywna. Mówiłaś, że jesteś samodzielną mamą dwójki dzieci. Jak sobie radzisz?

 

A mam jakieś wyjście? Jakoś sobie radzę. Mam mamę, która mi bardzo dużo pomaga i jestem jej bardzo wdzięczna za to. Z drugiej strony mieszkając z mamą mam pewne trudności w utrzymaniu dzieciaków w ryzach, bo wiadomo jak to stare przysłowie mówi „rodzice są od wychowywania, a dziadkowie od rozpieszczania”. Mój syn ma obecnie 8 lat, a córka 4. Chcę zadbać o ich przyszłość, dlatego już teraz zapisałam ich na naukę języka angielskiego, bo jakoś nie wykazywali chęci do nauki w domu z mamą. Przy samodzielnym wychowywaniu dzieci na pewno nie wchodzi w grę cały etat albo praca w korporacji, bo nie dość, że długo bym pracowała, wychowywała sama dwójkę dzieci, to jeszcze bym w ogóle ich nie widziała. Poza tym, kiedy pracuje się w korporacji i mieszka poza Warszawą, to trzeba też wziąć pod uwagę dojazdy, które nie zajmują 15 minut, tylko znacznie dłużej. I w tym momencie byłabym 12 godzin poza domem i musiałabym zatrudnić opiekunkę, więc nie stać mnie na pracę w korporacji. Jestem freelancerką, pracuję na umowę zlecenie lub umowę o dzieło. Preferuję pracę zdalną w systemie Home Office. Oprócz tego działam aktywnie w Fundacji Polska -Haiti, prowadzimy projekty edukacyjne i rozwojowe na tym terenie. Do tej pory ufundowaliśmy ponad 100 stypendiów naukowych na Haiti i w Polsce. Przez rok wypłacaliśmy stypendia w Polsce studentom Haitańskim, którzy obecnie studiują na Uniwersytecie Warszawskim. Ufundowaliśmy 2 pracownie komputerowe w szkołach na Haiti, wybudowaliśmy studnię i kuchnię w szkole. A teraz koordynujemy duży projekt szkolny, jest to budowa obiektu szkolnego w Jacmel. Obecnie jesteśmy na etapie tuż przed wykonawczym.

 

Patrzę na Ciebie i widzę całe mnóstwo tatuaży. Po co Ci te tatuaże?

 

Bo lubię!

 

A skąd to lubienie?

 

Zawsze fascynowały mnie tatuaże. Czekałam wieku 18 lat, aby zrobić sobie ten pierwszy, wyczekany i wymarzony tatuaż. Nigdy nie myślałam, że będę mieć tylko jeden tatuaż. Zawsze myślałam, że będę ich mieć więcej. Cały czas chodzą mi po głowie jakieś pomysły. Część z nich jest już zrealizowana, a reszta czeka w szufladzie na dobry moment.

 

Kiedy usłyszałam jakie imiona nadałaś swoim dzieciom to się bardzo zdziwiłam. Nie są to nasze typowo polskie imiona typu Antoś i Ania. Chciałaś się wyróżnić albo ich?

 

Nie, w ogóle nie miałam zamiaru nikogo wyróżniać. Mieszkając za granicą znałam wielu Aaronów i wszyscy byli cudownymi ludźmi i dlatego takie imię nadałam swojemu synowi. Arwen ma natomiast imię po postaci z Władcy Pierścieni, która szalenie mi się podobała.

 

Czy łatwo jest być wegetarianką w Polsce?

 

Nie mam z tym żadnych problemów, ale jest niewątpliwie trudniej niż w Belgii, czy Francji. Jeżeli ktoś lubi kuchnię orientalną to w Belgii na pewno jest więcej sklepów z taką żywnością i jest dużo lepsze zaopatrzenie. Poza tym, tam są konkurencyjne ceny. W Polsce jest na tyle mało tego typu sklepów, że nikt nie będzie się kłócił ze sprzedawcą, że jakiś produkt jest za drogi.

 

Czy myślisz, że osobie dorosłej jest ciężko porzuć mięso na rzecz warzyw i kasz?

 

Nie, absolutnie nie. Myślę, że wszystko zależy od naszego nastawienia i psychiki. Wierzę, że ludzie są mniej lub bardziej mięsożerni. Absolutnie też nikogo bym nie zmuszała do odstawiania mięsa, bo wiem, że ludzie na przykład mdleją, albo mają problem z poziomem hemoglobiny. Natomiast ja przestałam jeść mięso jak miałam 14 lat i dla mnie było to zupełnie naturalne i świadome. Jako dziecko bardzo lubiłam mięso, ale w chwili, kiedy zdałam sobie sprawę w jaki sposób hodowane i przetrzymywane są zwierzęta, zrozumiałam, że nie jedząc mięsa nie zmienię świata, ale przynajmniej może ten mój mały gest przyczyni się do tego, że tych zwierząt hodowanych w tak złych warunkach będzie mniej. Jakiś czas temu przeczytałam artykuł o naukowcach z Uniwersytetu w Maastricht, którzy pracują nad wytworzeniem mięsa z komórek macierzystych. I właśnie dziś usłyszałam w radio, że taki pierwszy stek z komórek macierzystych ma zostać zaserwowany w restauracji londyńskiej. Klientem tego zamówienia będzie sam twórca tego mięsa, więc myślę, że to wiele zmieni. Obecnie hodowla zwierząt przeznaczonych na mięso pośrednio lub bezpośrednio zajmuje około 70% terenów rolnych, i jest odpowiedzialna za około 90% emisji gazów cieplarnianych, jeśli dobrze kojarzę. Gdyby takie mięso wyhodowano z komórek macierzystych, to byłby bardzo duży postęp i to nie tylko pod względem ochrony zwierząt, czy praw zwierząt, ale także pod względem ochrony całej kuli ziemskiej. Pozytywny wpływ na nasze środowisko byłby ogromny.

 

Masz wiele zawodów w ręku. Oprócz tego, że jesteś tłumaczem to jeszcze jesteś też instruktorką fitness.

 

Tak zgadza się. Uwielbiam sport i aktywny tryb życia. Ciągle staram się być w formie. Będąc w Belgii ukończyłam kursy związany ze zdrowym odżywianiem, ale nie dietetyką w sensie stricte, tylko bardziej well being. Skończyłam tam też kursy instruktora fitness. Po przyjeździe do Polski musiałam zdać państwowy egzamin na instruktora, aby otrzymać oficjalny certyfikat. Jeszcze raz przeszłam wszystkie kursy i rozszerzyłam je dodatkowo o takie szkolenia jak: aerobic, TBC, ABT czy brzuszki. Uczęszczałam także na kurs z bezpiecznej aktywności w czasie ciąży, bo akurat byłam wtedy sama w zaawansowanej ciąży z córką i bardzo mnie ten temat ciekawił. Potem zrobiłam sobie kurs masażu na technika masażystę I i II stopnia. A następnie jeszcze zrobiłam kurs masażu tajskiego u prawdziwej Tajki, która nazywa się Kanya Krongboon. Kanya przyjeżdża kilka razy do roku do Polski w celu prowadzenia szkoleń. Jest naprawdę świetnym pedagogiem.

 

Jak widać po tej rozmowie jesteś kobietą pracującą i żadnych wyzwań się nie boisz?

 

Nie boję!

 

Wywiad opublikowany we współpracy z blogiem Inspiracje Iwony

{gallery}wiktoria_stankiewicz{/gallery}